zbojnickiegroup nalezymy

Niesztampowy pomysł na imprezę integracyjną!

Stanisław Hadyna

STANISŁAW HADYNA

W roku 1954 Morcinek, zachwycony występem Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Śląsk” napisał list do STANISŁAWA HADYNY (1919–1999), kompozytora, dyrygenta, pisarza i dyrektora „Śląska”: Pisząc o Waszym Ondraszku i Helokaniu pisałem tak, jak mi serce dyktowało. A więc szczerze. I ciągle myślę o tym, żeby Was zbuntować, odciągnąć na jakiś czas od Zespołu, co mi jednak wydaje się rzeczą bardzo trudną i nakłonić Was do napisania opery o Ondraszku. Przygotowując w 1955 roku piąte wydanie Ondraszka Morcinek w kolejnym liście do Hadyny przedstawił jeszcze odważniejsze wizje i próbował zapalić Hadynę do swych pomysłów, przytaczając fragment z listu H. Bobińskiej: I któś w całej literaturze mógł dać epos także o Ondraszku, bliski wszystkim, jak ta pieśń Hadyny? Słuchając tej pieśni pomyślałam, że z Ondraszka Morcinka i z muzycznej ilustracji „Śląska” można by stworzyć film, jakiego dotąd Polska nie ma.

O jaką pieśń Hadyny chodziło? Jej powstanie kompozytor barwnie opisał w swej książce W pogoni za wiosną: A zaczęło się od straszliwego wiatru w Beskidach, który wyrywał drzewa z korzeniami i tarasował wszelkie przejścia. Poszedłem na wycieczkę i wpadłem w sam raz w centrum tego huraganu. […] I właśnie wtedy doleciał skądś rozpaczliwy krzyk dziewczyny. Rozerwany wiatrem, wtłoczony w ponure dudnienie żywiołu wzywał na pomoc. […] Poszukiwania nie dały rezultatu. Znalazłem tylko na gałęzi rozłożystego buku… aksamitną wstążkę do włosów. Hadyna wraca do domu i jeszcze pod wpływem tamtych dramatycznych przeżyć próbuje komponować. Rodzi się pieśń, która jest wezwaniem: Ponad jedle i strómy huczi wiater halny, a na hali Hana, hań śpiywo se i pasie. Łondrasku, Łondrasku, kaj sie ty podziywosz? Przyjdź że tu hnet, pomóż nóm, nie doj gnębić panóm. Ponad jedle i strómy, ponad szałasami lecą chmury, kieby dym, a jo pod chmurami. Łondrasku, Łondrasku – wypatruję łocy, nie widać cię, nie widać, jeno dym się tocy.

stoi harnas

Kompozytor odwiedza w Skoczowie Gustawa Morcinka i oznajmia mu, że jego powieść o Ondraszku ma swój muzyczny odpowiednik. Nie wiedział wówczas, że napisał utwór, który stanie się jedną najpopularniejszych pieśni w repertuarze Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” i że również w ten sposób rozsławi śląskiego zbójnika poza granicami Polski, nie tylko w Europie, wszędzie tam, dokąd docierał i nadal, już po śmierci swego założyciela, dociera roztańczony i rozśpiewany zespół z Koszęcina. Muszę przypomnieć, że jeszcze przed wojną doszło do współpracy Morcinka z wybitnym kompozytorem i dyrygentem Feliksem Nowowiejskim, który interesował się pieśnią śląską i w okresie międzywojennym przebywał kilka razy w Istebnej. Zapisał tam, a następnie przekazał Polskiej Akademii Umiejętności ponad setkę pozycji i wydał w 1935 roku Pięć pieśni z Podbeskidzia Śląskiego.

O wspólnej pracy obu artystów świadczy dedykacja na egzemplarzu Pieśni: Drogiemu Panu Gustawowi Morcinkowi, twórcy znakomitego libretta mej opery Ondraszek dedykuję te pieśni, których motywy należą do tworzywa muzycznego naszej opery. Feliks Nowowiejski, Poznań 9 IX 1935 r. Libretto Morcinek pisał po raz pierwszy mową wiązaną, w niemałym trudzie, jednak wybuch wojny położył kres temu wspólnemu przedsięwzięciu. Śląski pisarz Bolesław Lubosz wspominając Sylwestra, spędzonego w domu Morcinka w Skoczowie, rejestruje ciągle powracający w rozmowie motyw Ondraszka i stwierdza: Morcinek był zakochany w Ondraszku, w ogóle we wszystkim, co się z tą postacią wiązało. Przejmującego chorału: „Ondrasku, Ondrasku, kaj ty sie podziewos…” w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” potrafił słuchać codziennie. Warto dodać, że Ondraszek Morcinka doczekał się swej adaptacji teatralnej, której autorem był właśnie Bolesław Lubosz. Dnia 22 lutego 1962 roku Gustaw Morcinek oglądał prapremierę Ondraszka w Państwowym Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. STANISŁAW HADYNA – DODATKOWE INFORMACJE Jakiego Go pamiętamy? Czy w eleganckim smokingu, gdy podnosi w górę dyrygencką pałeczkę, a „Śląsk" uderza w najwyższe tony kantaty o Ondraszku?

Czy spacerującego po koszęcińskim parku, wysokiego, szczupłego pana, doglądającego czy jego śląskie „dzieci" już śpią przed jutrzejszymi próbami? Czy pochylonego nad klawiaturą i papierem nutowym, gdy w domowym zaciszu (już wygnany ze „Śląska") komponuje następne pieśni, licząc że jeszcze wróci do swojego Zespołu? A może idącego ze swojej wiślańskiej sadyby pod Bukową ku estradzie, gdzie od 1963 roku trwa Tydzień Kultury Beskidzkiej? Siadał zawsze w czwartym rzędzie, skupiony, uważnie przyglądając się występom młodych dziewcząt i chłopców, zwyczajnych, muzycznych amatorów, ale robiących to, co było zawsze pasją Jego życia: śpiewaniem i tańcem z beskidzkich dolin, prezentowaniem tego, czego ich nuczyli starzykowie... Takim Go zapamiętałem najwyraźniej! Był widoczny z daleka, wystawał nieco ponad widzów wiślańskiego amfiteatru, zawsze w nieodłącznej fantazyjnej furażerce.

To był Jego niejako znak firmowy, bo nikt wtedy w takiej „czopce" nie paradował... Profesor Stanisław Hadyna, legenda, mało, mocarz twórczości, która wyłowiona przez Niego w śląskich wsiach i miasteczkach, pod Jego ręką stawała się sztuką najwyższej marki. Jak On to robił? Powiadają, że Pan Bóg jest niesprawiedliwy: jednym daje wszystkie talenty, a inni do końca życia nie zaśpiewają Kiedy ranne...! Panu Stanisławowi te zdolności dał nie tylko Pan Bóg, ale i Jego rodzinna zaolziańska ziemia, której do końca pozostał wierny. Bo oddziedziczył po dziadkach i rodzicach nie tylko talent muzyczny, ale i umiejętność dzielenia się nim, używania go do czynienia radości z tego, co w życiu najważniejsze: miłości do stron ojczystych, dumy ze swojej małej ojczyzny. A Jego małą ojczyzną była Karpętna... Ta Karpętna będzie się przewijać przez całe życie Profesora, a to była i właściwie jest do dzisiaj mała wioseczka koło Bytrzycy nard Olzą.

stojacy harnu

To jakby przy drodze z Cieszyna przez Jabłonków ku Żylinie. Ale trzeba tam być, trzeba się tam urodzić, żeby żyć w przekonaniu, że jest to najpiękniejsze miejsce na świecie. Profesor tak uważał do końca... To takie miejsce, gdzie z jednej strony wychodzi słoneczko zza Czantorii i Stożka, a zachodzi za Girową, Ostry i Kozubową. A środkiem płynie Olza, raz leniwa i ospała, a raz zwariowana, jakby się chciała wrócić z powrotem do mamy - źródła pod Baranią Górą. Zajdźmy więc do Karpętnej, ale nie teraz, lecz wiele, wiele lat temu, gdy właśnie tu przywędrował wiślański nauczyciel Pilch, by objąć posadę w miejscowej szkółce. Przybył tu przez Stożek, rozgościł się, a że był przystojny jak diabli, do tego grał na skrzypcach jak Paganini, zaraz wpadł w oko miejscowym pannom. No i stało się. Jemu też wpadła w oko córka miejscowego gospodarza Kokotka. A jak się pobrali, to się i rozmnożyli, ale tylko o trzy córki, Najmłodszej dali na imię Emilka. Teraz przeskoczmy trochę. Minie dobrych kilkanaście lat, gdy ku tej samej Karpętnej podąża z podcieszyńskich Zamarsk Jurek Hadyna. Trafia do tutejszej szkoły jako nauczyciel wszystkiego, bo tak to wtedy bywało. I żeby było jeszcze lepiej, też jest muzykiem, zbiera i notuje wszystkie zasłyszane melodie. A Emilka Pilchówna? Ano wyrosła, wypiękniała, a grała ponoć na fortepianie samego Mozarta. I co mogło z tego wyniknąć? Oczywiście że weselisko, a potem chrzciny małego Staszka Hadyny, który przyszedł na świat 25 września 1919 roku.

To musiało być zaczarowane miejsce, skoro po latach tak opowie o nim profesorowi Danielowi Kadłubcowi, też pochodzącemu z .... Karpętnej, wieloletniemu przyjacielowi, człowiekowi, który o ziemi cieszyńskiej, a szczególnie o Zaolziu wie wszystko: „Zwiedziłem w życiu wiele miejsc, ale gdzie są takie drzewa jak w Karpętnej, takie łąki zielone i kwiaty, takie ścieżki?" To tu właśnie, w Karpętnej, Hadyna upaja się naturalnością, krajobrazem, pasją muzykowania sąsiadów, a przewodnikiem przez tajemny świat będzie zawsze dziadek Pilch. To on urządza spotkania przy ognisku. Posłuchajmy Hadyny po latach: „Często wieczorami siadaliśmy z pasterzami na pniach kolo ogniska, a dziadek i ojciec opowiadali rozmaite opowieści o skarbach na Girowej, śpiących rycerzach w Czantorii, utopcach i strzygach, o zbójniku Ondraszku. A potem śpiewano na trzy glosy rozmaite pieśniczki. I tak już wtedy sobie pomyślałem, mały szkrab, gdyby tak pomnożyć te głosy, gdyby tak ustawić dwadzieścia, pięćdziesiąt albo i sto dziewcząt i chłopców, oświetlić ich stu ogniami i zaśpiewać to samo.

Minęło jeszcze trochę lat i tak sobie pomyślałem, że można by się podzielić tym marzeniem z innymi." Tak! To były pierwsze marzenia o przyszłym Zespole „Śląsk". Może jeszcze Hadyna nie wyobrażał sobie tego tak, jak miało się to ziścić po latach, ale wspomnienie rodzinnej Karpętnej jest tu ważne. Tymczasem Hadynowie z synkiem przenoszą się do Cieszyna, gdzie Jerzy zostaje nauczycielem muzyki w tamtejszym gimnazjum. Staszek kończy cieszyńskie gimnazjum i to jakie! Przecież polskiego uczył go sam późniejszy wielki poeta, Julian Przyboś. Prawie równolegle kończy też cieszyńską średnią szkołę muzyczną i jeszcze zdąży, choć na krótko, rozpocząć studia w katowickim konserwatorium, gdzie uczą go takie sławy jak Ludomir Różycki, Bolesław Szabelski czy Artur Malawski... Często też odwiedza Karpętną. Nie ma tam już „starzyka" Pilcha, nie ma już wieczornych śpiewanych „posiadów" przy ognisku, ale myśl zrodzona niegdyś w jego chłopięcej wyobraźni o wielkim śpiewaniu stu, a może i więcej dziewcząt i chłopaków nie zgasła. Jest jeszcze inny świat pana Stanisława (pan, bo ukończył już 18 lat). Tym drugim światem młodego mężczyzny jest...psychologia! Więc jedzie do Warszawy i zdąży jeszcze wysłuchać wykładów kolejnych sław - Władysława Witwickiego i Jana Bystronia. A w Wiśle? Pod koniec lat trzydziestych pan Jerzy Hadyna z żoną przenoszą się z Cieszyna do Wisły, na stare kąty dziadka Pilcha.

Tu pan Jerzy udziela się bardzo aktywnie jako nauczyciel muzyki w wiślańskich szkołach, prowadzi chóry i udziela lekcji co zdolniejszym góralom. Więc Stanisław odwiedza często rodziców, wędruje po okolicznych groniach, aż pewnego razu... Po latach pani Aga Hadynowa wyzna: „Poznaliśmy się w Wiśle, na Jarzębatej. On wysoki, szczupły o ciemnoblond czuprynie, uwielbiany przez matkę, która już wtedy widziała w nim wirtuoza. W każde przedwojenne wakacje przywozili z Cieszyna do Wisły - na furmance - pianino, aby mógł ćwiczyć... Staszek był bardzo oczytany, miał ogromną fantazję i często się zastanawiałam, co z jego opowieści jest prawdą, a co sam wymyślił, by mi zaimponować." A potem wybuchła wojna! Hadyna ucieka do Wiednia, gdzie ima się różnych zajęć, aby tylko uratować głowę, ale gestapo coraz uważniej obserwuje Polaków, szczególnie Ślązaków, których przymusowo wcielano do Wehrmachtu. Jakimś niewiarygodnym sposobem zwija się do... Berlina, gdzie „ukrywa się" w... białym kitlu pielęgniarza jednego ze szpitali. Ale i tu tropią Polaków, może jeszcze zajadlej niż w Wiedniu. A jednak...! W swoich bardzo wzruszających i osobistych wspomnieniach pani Aga Hadynowa kontynuuje: „Staszek w czasie strasznego bombordowania Berlina ucieka do Generalnej Guberni i tu prowadzi tajne nauczanie. Potem ucieczki, tułaczka, ryzyko ponad wszelką miarę. Opisał to w swoich notatkach pt. Drogi mapom wydarte. W styczniu 1945 roku przedarł się do Wisły, ale tu jeszcze stali Niemcy, bo kto to dzisiaj pamięta, że uciekli stąd w niesławie dopiero pod koniec kwietnia. Wreszcie wojna się skończyła i mógł już wrócić do rodziców. I do mnie. Bo 27 maja 1945 roku pobraliśmy się, ale bez aprobaty jednych i drugich rodziców. On w maturalnym ubraniu, przykrótkim i za ciasnym, a ja w sukience uszytej z firanek. Ja pracowałam wtedy na farze, a Staszek ćwiczył przed swoim pierwszym koncertem w Cieszynie." I tak to panna Agata Ogierman siata sic Agą Hadynową. I lak już pozostało, że zawsze byli to Aga i Staszek. Dla najbliższych.

strzyga

Czy aby do końca chciał zostać wirtuozem? Zbierać laury na najbardziej prestiżowych konkursach? Może, ale to było jeszcze odległe marzenie. Rzeczywistość wyglądała inaczej. Z Wisły, Istebnej, Koniakowa, Jaworzynki było do tzw. wielkiego świata tak daleko jak bez mała do Ameryki. Niemcy wysadzili wszystkie mosty kolejowe i drogowe -od wiaduktu w Głębcach po Cieszyn. Więc co na to poradzić? Stanisław Hadyna w swoich wspomnieniach zatytułowanych Tak było pisze w czerwcu 1945 roku: „Mój ojciec (Jerzy Hadyna), nauczycielka Kazimiera Chobotowa i ja postanowiliśmy zorganizować w Wiśle gimnazjum i liceum koedukacyjne." Jak oni tego dokonali wtedy, gdy robotnicy odbudowujący mosty i drogi przez rok pracowali wyłącznie za miskę zupy? Jak oni tego dokonali, że jesienią 1945 roku w pierwszej klasie gimnazjum zasiadło kilkanaścioro dzieci? A kto to sobie może dzisiaj wyobrazić, że grupka piętnastolatków z Istebnej dochodziła CODZIENNIE do Wisły na piechotę i oczywiście tę samą kilkunasto-kilometrową trasą wracała do domu? No dobrze, ale do Cieszyna, by nie dali rady. Emerytowany dziś były kierownik szkoły podstawowej w Wiśle-Głębcach mgr Jerzy Cienciała tak mi zrelacjonował pierwszy dzień nauki w wiślańskim gimnazjum: „Siedzimy w ławkach jak wystraszone wiewiórki, a tu wchodzi wysoki, szczupły pan, nic nie mówi, tylko sięga po kredę i pisze na tablicy drukowanymi literami: STANISŁAW HADYNA. Odwraca się i mówi: tak się nazywam, będę was uczył angielskiego, a mój ojciec Jerzy - śpiewu. Wyjąć zeszyty!!!”. Nie mając żadnych podręczników. Hadyna przepisał na maszynie pięćdziesiąt lekcji z angielskiego wraz ze słówkami i gramatyką.

Po kilku miesiącach powtórzył to samo z łaciną. I jeszcze raz Jego były uczeń, Jerzy Cienciała: „[...] Imponował nam młodzieńczą swadą, mery tory cznością, zjednującym sposobem bycia i ogromną pogodą ducha." Ale po dwóch latach pan Stanisław znika z Wisły. Dopiero po paru latach odnajduje się na... scenie wiślańskiego kina „Marzenie", prezentując najwybitniejszych muzyków i solistów w programie dokształcania młodzieży pod szyldem firmy ARTOS. Bo z Wisły poniosło pana Stanisława trochę dalej i wyżej. Objął obowiązki szefa w Związku Zawodowym Muzyków PRL w Katowicach, a następnie został dyrektorem Biura Koncertowego i Wojewódzkiej Delegatury „ARTOS". Co to było? Chciał, aby w zrujnowanej intelektualnie Polsce dać młodzieży namiastkę Wielkiej Kultury. Nie było jeszcze telewizji, radio to był zawieszony na ścianie przewodowy „kadłubek". Więc wymyślił, żeby z najwybitniejszymi artystami teatru, opery, filharmonii zjawiać się nawet w najbardziej zapyziałych zakątkach województwa i pokazywać tym małym uczniakom to, co zawsze jest najcenniejsze: najwyższej rangi KULTURĘ. Pamiętam te spotkania w kinie „Marzenie". Schodziliśmy się z wszystkich wiślańskich szkół, a na scenie pojawiał się wysoki, szczupły pan i tłumaczył nam, po co tu jesteśmy. Potem grała pani Lidia Grychtołówna na fortepianie, a wraz z nią jej mąż, Paweł Święty na skrzypcach. To był dobry czas Profesora. Jakby błyskawicznie nadrabiał stracony wojenny czas tułaczki.

Pisze Concertino na fortepian i orkiestrę, nieco później kolejne dwa koncerty fortepianowe. W marcu 1947 roku pianistka Klara Langer-Danecka wykonuje je w Teatrze im. A. Mickiewicza w Cieszynie. W tym czasie państwu Hadynom rodzi się syn Bogdan, a w trzy lata później córka Aisza. Takie egzotyczne imię? A fascynacje dziadka Pilcha parapsychologią, a jego wyprawy z Karpętnej do Wisły, aby brać udział w seansach dr. Ochorowicza? A późniejsze fascynacje pana Stanisława orientem, kulturą Dalekiego Wschodu? To wyjaśnia późniejszy światowy sukces dramaturgiczny Hadyny sztuką o Ghandim. Ale o tym później... Jeszcze trwał rok 1949, w którym cały cywilizowany świat obchodził stulecie śmierci genialnego Fryderyka Chopina. Ogłoszono w Polsce międzynarodowy konkurs na scenariusz filmu o wielkim pianiście. Oto Niezatarte ślady Stanisława Hadyny okazały się bezkonkurencyjne. Aleksander Ford miał gotowy materiał literacki do filmu Młodość Chopina z legendarną już dziś rolą Czesława Wołłejki. - Więc skąd ten „Śląsk" - pyta przytomnie wtedy dziennikarz „Głosu Ziemi Cieszyńskiej" Andrzej Żurek. Hadyna: - To właśnie wtedy przyszło mi do głowy, żeby zrealizować to moje marzenia z dzieciństwa, z Karpętnej. Żurek: - Panie Stanisławie! Było już „Mazowsze".

taniec

Skąd ten „Śląsk"? Wiem, że to Pańskie marzenia, ale już był ansambl ludowy, drugi w Polsce? Hadyna: - „Mazowsze" bardzo mi się podobało, ale postanowiłem stworzyć zespół śląski, jako pewien odpowiednik „Mazowsza" z uwzględnieniem różnic folklorystycznych, dynamiki, różnic wynikających z interpretacji pewnych tańców i pieśni. Dlatego chciałem go nazwać „Śląsk". Wybijali mi ten pomysł z głowy, ale się uparłem. Wygrałem także, trzeba to powiedzieć, polityczne ambicje śląskich dygnitarzy. To my odbudowujemy Warszawę, ślemy tam stal na mosty i węgiel, żeby stolica nie zamarzła, a wy co? Czy nasz folklor jest gorszy? Żurek: - na szczęście udało się! Hadyna: - Udało? Po latach dopowie mi pan Stanisław: - Gdyby nie ówczesny wicewojewoda Jerzy Ziętek, to z tego, mówiąc po zaolziańsku psińco by było! Piękna pointa, ale rzecz nie skończyła się niczym. Wicewojewoda Ziętek powiedział tylko do Hadyny: - Tóż róbcie Stanisławie swoje! I Stanisław Hadyna zaczął robić swoje, czyli realizować młodzieńcze marzenia wydumane przy karpęckim ognisku dziadka Pilcha! Od tego momentu zaczyna się drugi życiorys Hadyny, bo właściwie to on składa z dwóch części: przed „Śląskiem" i po „Śląsku". Ale to też nieprawda. Bo życiorys Hadyny będzie jeszcze miał nieszczęsny antrakt! Rok 1953. Jest decyzja o utworzniu Zespołu „Śląsk".

Cytuję za tygodnikiem „Radio i Świat": „W czasie styczniowego posiedzenia Rady Kultury i Sztuki, jej członek i znany muzyk Zygmunt Mycielski, jako jeden z postulatów zgłosił konieczność stworzenia zespołów ludowych, podobnych do „Mazowsza". Zespól „Śląsk" jako drugi po wspaniałym „Mazowszu" głosić będzie na cały świat piękno folkloru ziem polskich". -I udało się, Panie Profesorze? Profesor Hadyna po latach: - No, udało się! Wie pan, że sukces ma stu ojców, a porażka jest sierotą! Ale udało się! Przez pół roku organizowałem zespół bez grosza! Tak, niech mi pan wierzy! Przesłuchałem w ciągu pół roku dwanaście tysięcy kandydatów, ale musiałem sprzedać palto, żeby zapłacić za druk afiszów informacyjnych. Potem krążyły legendy o tych eliminacjach. Hadyna dostał od Ziętka służbowy samochód i zaczął penetrować najbliższe sobie góralskie okolice, czyli Wisłę, Istebna, Koniaków, Jaworzynkę, bo liczył, że tam znajdzie najlepsze głosy które nigdy z tak daleka nie przebiją się do „świata". No tak, bez Jerzego Ziętka mogłoby się to nie udać. Razem z Profesorem objechali najpierw wszystkie zakątki województwa, aby wybrać siedzibę dla przyszłego zespołu. Mało kto wie, że Ziętek najmocniej zachwalał... Zameczek Prezydenta w Wiśle-Czarnem, ale Hadyna nie widział w nim miejsca dla tak dużej grupy osób, a i dojazd, szczególnie zimą, byłby poważnym utrudnieniem. I wreszcie dotarli do Koszęcina. Hadyna zobaczył mocno zdewastowany zamek a wokół angielski park pełen wiekowych drzew. Wszystko to było niegdysiejszą posiadłością księcia Hohenlohe. Hadynie się spodobało, ale okazało się, że według wcześniejszych planów władz wojewódzkich ma tam niebawem powstać... filia Zakładu Psychiatrycznego w Lublińcu i znów zadziałała energia i upór Ziętka: Koszęcin będzie siedzibą „Śląska". Gdy po jakimś czasie Profesor spotkał w Warszawie ówczesnego ministra zdrowia - Sztachelskiego, ten zadał Hadynie lekko kpiące pytanie: - Dlaczego wy, twórcy takich zespołów pieśni i tańca musicie koniecznie mieszkać w „domach wariatów? Dopiero co Sygietyński zabrał mi Karolin dla „Mazowsza", a miała tam być filia Tworek, a pan mi teraz zabiera Koszęcin, który już szykowaliśmy jako filię Lublińca! Na to Profesor zrewanżował się ministrowi innym pytaniem: - A wie pan czym się różni zespół pieśni i tańca od domu wariatów? - ...? Więc Hadyna odpowiedział z właściwą sobie dozą ironii: - Bo w domu wariatów chociaż kierownictwo musi być normalne!

Wreszcie Ziętek „zaklepał" Koszęcin i jego natychmiastowy remont. A że był zawsze konkretny i oszczędny w słowach, dodał na koniec: - Ja zrobiłem swoje, terozki wy Stanisławie róbcie swoje! I Hadyna zaczął robić swoje. Uruchomienie tak gigantycznej maszynerii artystycznej to rzecz zupełnie niewiarygodna, ale właśnie, jak się okazało niebawem, tylko On miał na tyle sił, wyobraźni i wystarczający pomysł na to przedsięwzięcie. Bo zrobić coś z niczego, zbudować „Śląsk", to było Jego prawdziwe dzieło życia. Ten pierwszy, najtrudniejszy okres tworzenia czegoś z niczego doskonale pamięta i wielekroć opisywał wspomniany tu już serdeczny przyjaciel prof. Hadyny, prof. Daniel Kadłubiec. Zacytujmy go we fragmencie „wspominki" po Hadynie: „[...] Wspierał Hadynę w samych początkach inny wspaniały Zaolziak, natchnienie ludowego ducha tej ziemi, Władystaw Niedoba z Jabłonkowa.

taniecnowe2

Znał tu wszystkich i jego wszyscy znali, bo nie było po obu stronach Olzy chałupy, gdzie nie starostowałby na weselach, nie śpiewał swoim genialnym głosem tamtejszych przyśpiewek. Hadyna wiedział, że Władysław, który już wówczas znany był ze swojego góralskiego pseudonimu „Jura spod grónia” stworzył w Jabłonkowie wspaniały męski chór Gorol”, że od 1948 roku prowadzi coroczne „Świynto Gorolski”, niepowtarzalny festyn nieprzemijającej polskości za Olzą”. Objechali wszystkie wioski, wstępne przesłuchania kandydatów odbywały się w starej karczmie u Legierskiego pod Ochodzitą. I wyławiali co wspanialsze perły, które jeszcze nie wiedziały, że będą kiedyś ozdobą największych sal koncertowych na świecie. To stąd trafiły do Koszęcina „białe” głosy, to stąd porwał Hadyna Marylkę Gruby, Jadzię Legierską, Hankę Sikorę, Tereskę Ligocką, tak, to one po raz pierwszy wykonywały słynne „Helokanie”, to, które usłyszał Hadyna całkiem przypadkowo, gdy gdzieś z dala z kierunku pasących się krów, dobiegło Go fascynujące przekomarzanie się dwóch dziewczynek. A tym porywaniem to się porobiły potem niesamowite legendy. Że to niby Niedoba z jakimś chudym „panoczkiem" zaczepiają mimie dziewczyny, że ich przymuszają do śpiewania po karczmach, a do tego proponują im wyjazd gdzieś daleko, do miasta, o którym nikt nigdy nie słyszał... No oczywiście, Koszęcin nie był żadnym miastem, a jego nazwa dopiero zaistnieje za sprawą przeszło setki młodzieży, którą Hadyna z podziwu godną cierpliwością wyławiał jak perły z głębokiego morza. Równocześnie buduje kadrę pedagogiczną. Szuka muzyków do składu orkiestry, nauczycieli solfeżu, tańca. Już na początku Mu się powiodło. Pozyskuje na stanowisko głównego choreografa młodą, filigranową, ale pełną szaleńczej energii - Elwirę Kamińską.

To ona doprowadzi balet „Śląska" do artystycznej doskonałości. Tymczasem Profesor rozsyła wici po całym kraju, zawiadamiając chętnych do głównych eliminacji w kategorii śpiewu i baletu. Zgłasza się kilkanaście tysięcy młodych ludzi w wieku od piętnastu do dwudziestu lat. Przyjeżdżają z całej Polski. Niektórzy autostopem, dziewczęta z mamami. Kto wygra, a kto musi wracać do domu? Ci szczęśliwcy mają się stawić w Koszęcinie punktualnie 30 czerwca 1953 roku. Oto zachowany w archiwach fragment inauguracyjnego przemówienia profesora Hadyny: „Myślcie mniej o sobie, a więcej o innych. Troszczcie się o ogólny nastrój i o wspólną naszą pracę, wtedy i wam będzie dobrze i innym z wami. Jeżeli każdy, ze stu pięćdziesięciu ludzi zespołu będzie wnosił do pracy tę pogodę ducha, to osiągniemy wspólny sukces. Musicie być zgrani ze sobą w jedną doskonałą całość, wyrównaną, czystą i ostrą w konturach." I machina ruszyła. Profesor wprowadził żelazną dyscyplinę muzyczną, ale też i obyczajową. Kilka dni temu przypadkowo usłyszałem wypowiedź, starszego już, sądząc po głosie, uczestnika tych wydarzeń, wówczas zaledwie siedemnastolatka z okolic Rybnika. Na pytanie dziennikarki: - A jaki był Hadyna naprawdę, bo tego Hadynę w smokingu stającego przed orkiestrą jeszcze pamiętamy? Były „zespolak" westchnął i dopiero po chwili wyjawił: - Myśmy się strasznie go bali! Tak! Wszędzie zaglądał, sprawdzał czy już śpimy, albo kiwał palcem na takiego urwisa, co mu z oczu bardziej patrzyła piłka niż nauka, no to Hadyna go przywołuje i pyta: „A teksty już kolega ma w głowie, czy tam gdzie się plecy kończą?" No, jakby tak złapał późniejszą porą jakiegoś chłopaka w żeńskiej części internatu? Taki delikwent miał godzinę czasu na spakowanie swoich manatków i z najbliższej stacji prosto do domu! Profesor nie zabiegał o reklamę, dziennikarzy wpuszczał niechętnie do Koszęcina.

Trwała mordercza praca, aby z tej gwarnej jeszcze prawie dzieciarni wyrzeźbić jeden potężny instrument, taki, jakim go chciał mieć od lat chłopięcych w Karpętnej. Po miesiącach ciężkiej pracy „Śląsk" po raz pierwszy wychodzi na estradę w Hali Parkowej w Kat... stop! Nie było wtedy żadnych Katowic. Ten pierwszy występ, jeszcze nieoficjalny, przeznaczony wyłącznie dla rodziców, krewnych i znajomych odbył się w... Stalinogrodzie! A ten pierwszy, już oficjalny w błyskach fleszy i kamer filmowych miał miejsce 16 października 1954 reku w Teatrze Śląskim w... oczywiście, że w Stalinogrodzie! A potem była sala Teatru Polskiego w Warszawie. Poszły w Polskę Karolinka i Karlik, zawirował balet w Mietlorzu i Walczyku zagłębiowskim. Sypnęło entuzjastycznymi recenzjami. Są one udokumentowane w albumie-kronice z okazji półwiecza zespołu. Album nosi tytuł Złote półwiecze i obejmuje historię „Śląska" do roku 2003. W materiale tym jak w kalejdoskopie można prześledzić jak rok po roku, z koncertu na koncert „Śląsk" rozwijał swoje skrzydła. Więc i pierwsze koncerty za granicą, pierwszy film Witolda Lesiewicza o zepole, a obok anegdoty, najróżniejsze przygody zespolaków, z których też wyłania się inny obraz dostojnego Śląska. Na Zespół i samego Profesora spada lawina zaszczytów. Pierś Hadyny rok po roku ozdabiają nowe odznaczenia po dwukrotny Order „Sztandaru Pracy". Zespół uhonorowany zostaje Złotym Medalem Światowej Rady Pokoju. Niekłamany sukces w Berlinie i... pierwszy ślub młodych ludzi, którzy w zespole byli od początku. A bisowaniu Ondraszka nie ma końca... A w przerwach pomiędzy wyjazdami - nauka... Pierwszy roczny egzamin z wiedzy ogólnej i przymiarki wielu młodych ludzi do egzaminu dojrzałości. Dyrektor Hadyna jak dobry tata zawsze myślał o tym, że czas pracy w zespole też się kiedyś skończy i będą musieli sobie dawać radę sami.

taniec nowe

A „Śląsk" pnie się coraz wyżej i... dalej. Pierwszy wypad za ocean, USA, Meksyk, Canada, kolejne występy w ZSSR. I ślub pięknej zespolaczki Androny Linartas z wnukiem prezydenta Meksyku. I, niestety, niespodziewana śmierć zaledwie dwudziestodwuletniej Urszulki Porwoł z Rybnika. Ale prof. Hadyna jakimś siódmym zmysłem zauważa dziwną atmosferę wokół zespołu. Takie np. bardzo podejrzane listy czytelników(?), że niby to „Śląsk" już tak obrósł u piórka, że nie występuje w kraju, nie ma go na naszych estradach, ale za granicę wylatuje coraz częściej, a przecież utrzymywany jest z naszych pieniędzy... Zaczynają się pojawiać tzw. dobre rady - czy aby nie zmienić profilu „Śląska", czy nie wprowadzić innej stylistyki? Z narastającej lawiny takich „dobrych rad" wyławiam jedną, pióra samego Jerzego Waldorfa: „Myślę, że dla „Śląska” przekształcenie się w dobry zespół rewiowy byłoby może rozwiązaniem najrozsądniejszym. Folklorem widownie światowe są już przesycone. U nas wystarczy jedno »Mazowsze«, aby kultywować go w szlachetnej stylizacji."A tymczasem prof. Hadyna zajęty jest wyłącznie przygotowywaniem nowego programu z okazji zbliżającej się właśnie piętnastej rocznicy powołania do życia „Śląska". Nawet przez myśl mu nie przeszło, że do jego dyrektorskiego stołka ustawiła się już długa kolejka. Zamiast koncertu, wielkiej radości, wspomnień, nawet łezki wzruszenia, otrzymuje lakoniczny list z kancelarii ministra kultury i sztuki - Lucjana Motyki: Z dniem 14 lutego 1968 roku odwołuję Obywatela Stanisława Hadynę ze stanowiska Dyrektora PZPiT „Śląsk". Tylko tyle. Nawet bez podania najbardziej naciągniętej argumentacji! Nazajutrz w Koszęcinie melduje się nowy Naczelny ze swoją ekipą zastępców i kierowników. W natychmiast przygotowanym liście do I sekretarze KC PZPR Hadyna opisuje prawdziwy horror: „[...] Rzecz cała odbyła się w sposób grubiański. Nowy Dyrektor, powołując się na Was (w co nie chcę wierzyć), kazał mi opuścić moje biuro i mieszkanie na Zamku w ciągu 24-ech godzin, grożąc, że po tym terminie każe wyważyć drzwi i wyrzuci moje rzeczy do parku.

"List pozostaje bez odpowiedzi, nowa dyrekcja zaczyna „sprzątanie po profesorze", a on sam? Terminowo wykonuje polecenie swego następcy i wraca z rodziną do Krakowa. Na Śląsku zawrzało, wiele osób nie mogło się nadziwić, że Hadyny nie ma już w Koszęcinie. Ale co się stało? Dziś wiadomo, że profesor coś wiedział, opowie mi o tym za jakiś czas. I... zamienia pałeczkę dyrygencką na pióro. Tak. Wraca do swoich notatek, zapisków, bo z każdej wyprawy przywoził plik notesów. Zaczyna od mocnego uderzenia: pisze dramat o Mahatmie Gandhim Błogosławieni pokój czyniący i jest to druga nagroda w światowym konkursie dramaturgicznym organizowanym przez UNESCO. Dwa lata później (1972) za dramat o Martinie Lutherze Kingu Zdruzgotane sny otrzymuje drugą nagrodę w konkursie zorganizowanym w skali światowej w Stanach Zjednoczonych. Powstają jeszcze i inne dramaty, nowele i wreszcie dziewięć tomów prozy, głównie pokłosie wspomnianych podróży. Świetne reportaże okraszone niebywałą wiedzą i erudycją: Na podbój kontynentu, W słońcu Hellady, Pod niebem Allacha, unikalny w swej treści tom prozy Droga do hymnu czy bardzo autobiograficzne, więc i o Karpętnej, i o Pekinie, i o Koszęcinie w tomach Gdzie niebo z ziemią graniczy czy W pogoni za wiosną, by wymienić te najbardziej znane. Mało?

Po kilkuletnim pobycie w USA powróciła do rodziców w Krakowie córka Aisza. Z jej drukowanych wspomnień możemy się dowiedzieć, co czuł, o czym myślał w tym ciasnawym krakowskim mieszkaniu, gdzie najwięcej miejsca zajmował fortepian. Pamięta, że albo siedział przy biurku i pisał coś na maszynie, a gdy pani Aisza wychodziła z mamą z domu, siadał przy klawiaturze. Imał się różnych zajęć, został nawet na pewien czas kierownikiem muzycznym Teatru im. Słowackiego. Pani Aisza założyła wtedy grupę teatralno-taneczną w Nowej Hucie i często służył jej radami, a nawet napisał kilka utworów. Przypomina sobie, że ojciec interesował się bardzo losami swego osieroconego „Śląska", martwił się, że kastrują mu chór do nieledwie grupki śpiewaków, że balet bardziej jest jakby z francuskiego kabaretu... Nadchodzi rok 1981. Ważny rok, bo daje nadzieję nie tylko takim jak prof. Hadyna. Jako dziennikarz katowickiej „Panoramy" zaproponowałem wtedy temat, którego tytuł miałem już od dawna w głowie: Profesorze, kaj ty sie podziywosz?' Przegadaliśmy w krakowskiej kawiarni kilka godzin. Opowiadał mi o wszystkich swoich udrękach, zmarnowanej nadziei, ale ja dążyłem oczywiście do tamtych dni lutego sprzed trzynastu laty. Tak, od tamtych wydarzeń minął już kawał czasu, a przecież miał wciąż w oczach ten sam błysk, energiczny głos, wyłuskiwał z pamięci wydarzenia tamtych dni, jakby to było wczoraj. Musiałem go jednak trochę „przycisnąć", żeby po tych trzynastu latach dał własny komentarz do tego co się stało: -Wie pac zaczaj nieco ściszonym głosem - byli wtedy tacy ludzie, którzy uważali się za właścicieli Polski i uznali, że równie dobrze mogli być właścicielami „Śląska".

taniec w kolejpg

Zespół był piękny, piękne dziewczyny i przystojni chłopcy stanowili już dobrze zgrany aparat. A do tego te wyjazdy do najodleglejszych zakątków świata. Więc co? To było gotowe, w zasięgu ręki, przecież do dyrygowania można wynająć z tuzin niezłych fachowców. Nie trzeba nic robić! To była dłuższa, bolesna tyrada Profesora. Ale te słowa wystarczą. On to przyjął po latach jako normalny bieg rzeczy tamtego czasu. Po paru tygodniach spotkaliśmy się ponownie, aby autoryzował mój tekst. Przeczytał go bez słowa, ale dopiero przy pożegnaniu, gdy ujął mnie za ramię, dodał - Panie Andrzeju, tu mi kaktus... jak to panu puszczą. Puścili i zrobiła się z tego prawdziwa burza. Dostałem setki listów. Najczęściej wyrażających zaskoczenie i zdziwienie, że... Hadyna żyje, nigdzie nie wyjechał, a przecież do Koszęcina jest tak blisko. Temat szybko podjął znany dziennikarz krakowskiej TV - Krzysztof Miklaszewski. Tak zwana „sprawa Hadyny" ujrzała wreszcie światło dzienne. Pojawiły się mocne głosy w środowiskach twórczych: Hadyna musi wrócić do „Śląska"! Lecz się skończyło na pobożnych życzeniach. Prysła bańka nadziei dokładnie o północy z 12 na 13 grudnia i na długo została rozjechana przez transportery opancerzone ZOMO. Spotkaliśmy się niebawem w Wiśle, gdy Hadynowie przyjechali na święta, udręczeni staraniami o przepustkę zezwalającą na podróż. W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1981 roku odwiedziłem państwa Hadynów pod Bukową. Profesor zachowywał się, jakby się nic nie stało, tylko wojenna Wisła przysypana śniegiem, cicha, pusta psuła trochę świąteczny nastrój. Po wstępnych grzecznościach pociągnął mnie w kierunku zarzuconego nutami fortepianu: - Czyta pan nuty? - zapytał i nie czekając na moje jąkanie w tym temacie, zagrał przepiękną melodię.

Wskazał mi wzrokiem na partyturę i z jego wydatną pomocą nie dałem chyba tragicznej plamy. - Piszę kolędy i pastorałki do słów Kazia Szemiotha. A wie pan dla kogo? Dla Ochmana! I zaraz ciemna i smutna Wisła jakoś pokraśniała i to znowu za Jego sprawą, bo w środku wojennej Bożonarodzeniowej nocy On siedzi przy fortepianie i pisze kolędy! I znowu kilka straconych lat, które znamy z autopsji i wreszcie cień nadziei. Nadchodzi rok 1990. Sprawy ruszyły z miejsca, jak śnieżna lawina. Coraz głośniej o powrocie Hadyny do „Śląska", chociaż on sam pokpiwa, że słyszał już o tym z Głosu Ameryki, ale bumagi żadnej nie ma. Ale i ta trafia na jego ręce z datą 1 marca 1990 raku z kancelarii wojewody Wnuka, potwierdzona wcześniej przez ministra Krawczuka i jego następczynię - Cywińską. Jak napisał wtedy Lucjan Kydryński w „Przekroju": „Musiał upaść system polityczny, rząd, partia, aby Stanisław Hadyna mógł powrócić do swego zespołu". Euforia w Koszęcinie. Z relacji w „Dzienniku Zachodnim": „Burzą oklasków na stojąco powitano Stanisława Hadynę w koszęcińskim Zamku. Profesor uniósł tylko dwa palce w kształcie litery V, a potem były kwiaty i to najważniejsze pytanie: Co dalej?" Ale Profesor przecież wie, że trzeba najpierw odbudować to, co zepsuto. Przywozi z Krakowa całe sterty nut. Najpierw chór. Gdy tylko stanie na nogi, znowu wyruszają w trasę. Profesor Hadyna zostaje uhonorowany Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

tatry

W listopadzie spotyka Go szczególne wyróżnienie. W rodzinnej Bystrzycy nad Olzą Jego imię zostaje nadane tutejszej szkole. Powiedział, że to jedno z najwyższych wyróżnień w Jego życiu. Potem wpadł jeszcze do Koszęcina, aby na wigilię zjawić się w Krakowie, bo był to dla Niego najważniejszy dzień w roku. Usiedli do niej w trójkę, trzy świece na stole, ale jedna nagle gaśnie. Zapalają ją powtórnie i... znowu gaśnie. To zły znak, wiedzą o tym wszyscy troje. W Sylwestra zabrało Go pogotowie. W Nowy Rok odwiedzają Go żona i córka. Żegnają się zwyczajnie - do zobaczenia jutro! Gdy wróciły ze szpitala - telefon dyżurnego lekarza: „Pan Profesor Hadyna zmarł o 16,45..." 8 stycznia ludzie nie mogli się pomieścić w kościele ewangelickim w Wiśle. Żegnał go oczywiście zespół. Płacz i niedowierzanie, że Go nie ma. Potem kondukt pogrzebowy na cmentarz na Groniczku. Już przed skręceniem z głównej drogi rozległ się dźwięk skrzypiec. Jakiś młody chłopak w istebniańskim stroju gra ten mocny ton z Ondraszka. Kondukt na chwilę przystaje, tnie mokry deszcz ze śniegiem i już nie wiadomo, czy na twarzach śnieg topnieje, czy to po prostu nieskrywane łzy. I minęło znowu dziesięć lat. W styczniu 2009 roku z tej smutnej przecież okazji zespół „Śląsk" urządził coś w rodzaju „wspominki" o Profesorze, dając porywający koncert w wiślańskim kościele, o którym mówił mi kiedyś Profesor, że ma najlepszą akustykę z wszystkich innych mu znanych. Więc profesor Hadyna musiał ich dobrze słyszeć, bo w linii prostej z kościoła na Groniczek jest kawałeczek. Pewnie tam, już z wysoka, popatrywał i słuchał swoich dzieci i bacznie czuwał, czy aby któreś nie fałszuje. A na tym drugim, niebieskim świecie, wciąż takich jak On przybywa i jestem przekonany, że Hadyna tworzy chór, jakiego jeszcze nic było na świecie. Tylko nie za szybko nam ich zabieraj!

Stanisław Hadyna (1919 1999), Redakcja: Andrzej Niedoba, Wydawca: Urząd Miejski w Wiśle, Druk Eurodruk-offset Sp. Z.O.O. Ustroń.

Zapraszamy do zabawy razem z Karpackimi Zbójami!

Opracowując projekt „Szlak Zbójników Karpackich” skorzystano z blisko 1000 źródeł dotyczących zbójnictwa karpackiego, które znajdują się tutaj. Kliknij!

Współpracujemy